Rewia wojskowa odbyła się na Polu Mokotowskim w pięknym słońcu i chłodnym wietrze. Znowu konie i krzyczące aeroplany, i pancerne samochody. Ludzie — tajemnica w ich wielkiej, zbitej, zorganizowanej gromadzie. Krzyczą: „Niech żyje!”, gdy nadjeżdża prezydent, gdy na trybuny wchodzi [Józef] Piłsudski. Z tym samym entuzjazmem, tak samo głośno i bezosobowo mogliby krzyczeć coś zupełnie innego.
Uroczystość na placu Saskim (od paru dni placu Piłsudskiego) oraz akademię w Filharmonii opuściłam, oszczędzając swój „delikatny organizm” na raut na Zamku. W pięknych, wciąż jakoś świetniej ozdobionych jego salach parotysięczna ciżba ludzka. Z rzeczy ciekawszych zaszła dłuższa rozmowa moja z prezydentem [Ignacym] Mościckim. Zostałam mu „przedstawiona” (zresztą nie po raz pierwszy) przez pewną zaledwie znajomą damę za jej namową. Wypowiedziałam kurtuazyjne moje uznanie dla stylu jego w zeszłorocznej przemowie na obchodzie Słowackiego i w depeszy na zjazd ociemniałych inwalidów. Zdawał się być tym zdziwiony, widocznie nie sam je napisał, powiedział, że literatura jest mu jako uczonemu daleka. Ceni ją (niestety), gdy wnosi „wartości twórcze, uszlachetniające”. Ma stosunek do książki bardzo „osobisty”, albo „rzuca ją w połowie, albo czyta od razu do końca”. Przyznał zresztą [...], że się na tym nie zna.
Warszawa, 11 listopada
Zofia Nałkowska, Dzienniki 1918–1929, Warszawa 1980.
Przeżyliśmy tydzień straszliwego mrozu. Katastrofa z węglem. Widoki rozpaczliwe w składach, olbrzymie ogonki, jęczące z zimna. Ludność marznie. Warszawa bez węgla. Bezsilność „cywilizacji” wobec katastrof żywiołowych. [...]
Węgiel mamy jeszcze tylko na dziś i na jutro. [Zofia] Nałkowska szlachetna zaofiarowała mi połowę swojego, który dziś dostała.
Warszawa, 14 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki 1914-1965, t. 2: 1926-1934, red. Wanda Starska-Żakowska, Warszawa 2009.
Przed 8 wieczorem przyjechało po mnie auto, którym jeszcze wstąpiliśmy do Hotelu Sejmowego po Nałkowską. Nie widziałam jej 20 miesięcy. Od razu wchodząc do auta zaczęła coś mówić, coś nie do zapamiętania. [...]
Zawieziono nas do Domu Akademickiego, gdzie się to odbywało. Po raz pierwszy miałam uczucie, że to jest coś demokratycznego. Przybyło – zamiast spodziewanych – 500–600 delegatów. Właśnie byli na kolacji w stołówce (tylko literatów przywabia się świetnymi bankietami). Sala – jak sala po całym dniu obrad. Przy zielonym, zaprószonym resztkami tytoniu, stole siedział Borejsza i pił z kubka herbatę zagryzając bułką. Nas też poczęstowano herbatą w ogromnych kubasach i bułkami z masłem i kiełbasą. Nałkowska doskonale się trzyma, gładka, nic na swoje lata nie wygląda. [...]
Nałkowska czyta pierwsza krótki utwór z „Medalionów”. B. słabe i makabra z czasów okupacji. [...] Iwaszkiewicz (któremu powiedziałam mnóstwo szczerych komplementów o jego książkach) przeczytał dwa wiersze dobre. Moja humoreska (jak i „osoba”) została dobrze i życzliwie przyjęta. Pierwszy raz w życiu słyszałam moje audytorium wybuchające śmiechem. Ale najbardziej zastanowił mnie Pruszyński. Przeczytał opowiadanie w stylu mysterious stories angielskich.
Warszawa, 14 grudnia
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.
Zebranie [Pen-Clubu] odbyło się w sali posiedzeń przy gabinecie ministra, a także nowy minister je odwiedził. Postać całkiem w dotychczasowym życiu Polski anonimowa, choć nazwiskiem – Dybowski.
Nim się zebranie zaczęło, „kwitły” oczywiście same opowiadania o przygodach podróży kolejami w ostatnich dniach [...]. Ale do ostatecznej rozpaczy i zdumienia doprowadził mnie przebieg zebrania, a raczej nie przebieg, ten był banalnie i poprawnie normalny, lecz widok i aura tego świetnego zgromadzenia. Ta „elita duchowa” (były same sławne „przedwojenne” nazwiska [...]) robi takie wrażenie, jakby tłuste i zadowolone trupy zasiadły do wesołej biesiady życia na dymiącym jeszcze od krwi pobojowisku. Te martwe, puste, szklane oczy, a nawet jakby brak oczu! Ta doskonała służbistość wstająca w głębokim milczeniu przy wejściu dygnitarza! To radosne poczucie zupełnej sytości psychicznej i fizycznej ! Ten absolutny brak śladu, cienia bodaj tragedii, co przeszła nad narodem i jakby ich nie dotknęła, nie musnęła nawet! I to te wszystkie usta „śmią pochlebiać sobie”, że mają wyśpiewać czy wyśpiewują epos i ethos narodu! Czułam się jak śród cudzoziemców! Nałkowska olśniewała. Trzyma się coraz lepiej, musi mieć świetnych masażystów i kosmetykarzy, bo nawet gładka się zrobiła na gębie i na szyjsku. I co za ton, co za pewność siebie, już nie znakomitej pisarki, ale wielkiej figury politycznej! [...] Oczywiście, jako pierwsze po tylu latach zebranie Pen-Clubu, zajęto się przede wszystkim rezolucją polityczną, wystosowaniem akcesu do apelu intelektualistów francuskich (Joliot) do ONZ o całkowite rozbrojenie Niemiec.
Warszawa, 14 lutego
Maria Dąbrowska, Dzienniki powojenne, t. 1, 1945–1949, Warszawa 1996.